To dla mnie najlepszy symbol tropików – strzeliste palmy rosnące na skwerach, w ogrodach, wzdłuż ulic. Jakże miło było znowu na nie popatrzeć i poczuć ciepły powiew wiatru kiedy dotarliśmy do celu naszej długiej podróży – Clubu Farret. Był już późny wieczór, kiedy stanęliśmy przed naszym domkiem ukrytym właśnie w gaju egzotycznych drzew. Na tarasie pod ich rozłożystymi koronami urządziliśmy sobie powitalną kolację z lokalnymi francuskimi serami, bagietką i czerwonym winem. Snując plany na najbliższy tydzień słuchaliśmy rytmicznego dźwięku cykad.
Następny dzień przywitał nas słońcem. Nic dziwnego, w końcu jesteśmy nad Morzem Śródziemnym i jest początek września. Jest bardzo ciepło, a nawet skwarnie. Wszyscy zgodnie poszliśmy zobaczyć morze. To zaledwie kilka minut od naszego domku, co za komfort! Przyjemnie było odpoczywać na gorącym piasku, a potem boksować się z falami.
Dzieci zarządziły jednak odwrót – chciały obejrzeć baseny na terenie kempingu. Trudno było nie przyznać im racji – cały kompleks wodny wyglądał bajkowo, ozdobiony był egzotycznymi rzeźbami z egzotycznych krajów. Jedne baseny były płytsze – dla zabaw z dziećmi, inne głębsze – dla pływaków-sportowców. Dla chętnych na przygody były zjeżdżalnie, dla szukających leniwych pięciu minut na masaż z bąbelkami – nadbrzeżne jakuzzi. Od wyboru mogła rozboleć głowa! Takie problemy na wakacjach to ja rozumiem!
Głodni po wodnych szaleństwach szybko zrobiliśmy obiad z grilla na tarasie, z sałatą ze świeżych śródziemnomorskich warzyw i ruszyliśmy zwiedzać okolicę. I tu duża niespodzianka. W pobliżu campingu, w zasięgu nóg jest dosłownie wszystko. Sklepy spożywcze, odzieżowe, warzywniaki, pamiątki znad morza, restauracje i bary, a nawet karuzela. Można zrobić zakupy wracając z plaży. Nasze dziecko np. robiło drobne zakupy jeżdżąc po nie na deskorolce.
Jednak największe wrażenie robiła dalsza okolica. Przez tydzień jeździliśmy po całej Langwedocji. Byliśmy w Carcassonne, dawnej stolicy sekty Katarów, gdzie kręcono Robin Hooda, a którego zamkowe mury oplatają wspaniałe, stare, zabytkowe, średniowieczne miasto. W dodatku niedawno artysta przyozdobił mury Carcassonne gigantycznymi żółtymi kręgami, które zbiegają się w jednym punkcie niedaleko jednej z bram wejściowych do warowni – wielka instalacja z typowym dla Francuzów rozmachem!
Odwiedziliśmy Perpignan, które niegdyś było stolicą Królestwa Majorki, a dzisiaj na wrześniowy tydzień staje się stolicą fotoreportażu. W zamkach, dawnych kościołach i starych budynkach poklasztornych wiszą najlepsze zdjęcia zrobione przez fotografów prasowych w ostatnim roku. Wąskie uliczki rozbrzmiewają dźwiękami wielu języków, a przez knajpki i restauracje przelewa się wielobarwny tłum.
Największe wrażenie na nas zrobiło jednak Seté, miasto, które jest nieco na uboczu i w przewodnikach po Langwedocji potraktowane nieco po macoszemu. A szkoda! Bo to prawdziwa perła! Ten największy port rybacki na wybrzeżu Morza Śródziemnego przypomina Wenecję. Przez jego środek poprowadzony jest szeroki kanał, który łączy z morzem wielki zalew służący do hodowli ostryg. Po jego obu stronach wznoszą się okazałe kamienice. Raz w roku na wodach tego kanału odbywa się bitwa. Konkurencyjne ekipy rybaków stroją swoje łodzie i wyposażają je w odpowiedni postument. Na jego szczycie staje śmiałek, który trzymając w ręku rodzaj kopii (miękko zakończonej) naciera na drugiego takiego zawodnika stojącego na łodzi konkurencyjnej drużyny. Wygrywa ten, kto – oczywiście – nie da się zepchnąć do wody. Śmiechu przy tym co niemiara! Wieczorem wszyscy wspólnie siadają w nadmorskich knajpeczkach i przy owocach morza popijają lokalne wina. W końcu Langwedocja, to największy winny region Francji!