Miała być Alzacja, wyszła nam Chorwacja… Wrześniowe prognozy pogody były tak tragiczne, że na kilka dni przed wyjazdem postanowiliśmy zmienić kierunek – zamiast campingu w Schwarzwaldzie jedziemy więc do Chorwacji! Wielkie dzięki dla Eurocampu za taką elastyczność 🙂 Udało nam się znaleźć wolne miejsca na Laternacamp na Istrii, a potem na Simuni na Pagu. Do pierwszego celu (Laternacamp) dojeżdżamy około 15 i po formalnościach można w końcu zdjąć grube ciuchy, bo pogoda jest przepiękna! Robimy obiad i gdy się w końcu zbieramy do spaceru po campingu zaczyna mruczeć burza. Camping jest ogromny, nasz domek jest na samym końcu przy płocie, więc kawałek od morza. Obchodzimy sporą część campingu zaliczając place zabaw i salę z kulkami. Poniedziałek mimo złych prognoz pogody wita nas pięknym słonkiem. Wstajemy więc i po śniadaniu jedziemy do Poreca. Parkujemy niedaleko centrum i przez blisko 4 godziny szwędamy się po mieście. Jest tu naprawdę pięknie! Stare miasto jest ładnie zachowane, zadbane, a w porcie czeka mnóstwo atrakcji.
Trochę zmęczeni zaliczamy piwko i tortillę. Magnesy i kartki kupione, lody zaliczone, więc można wracać! Wcinamy obiad w domu i idziemy na spacer wzdłuż brzegu morza. Miśkowi bardzo podobają się małe kamyczki na plaży i łowi patykiem ryby. Niestety zaczyna kropić, więc idziemy do bawialni z kulkami i do mini klubu, gdzie Miś może zużyć swoją energię. Wtorek jest zimy i deszczowy – niestety prognozy tym razem górą… Pada od rana, a my nudzimy się jak mopsy. W ruch idzie plastelina, rysowanie i tablet, ale w pewnym momencie mamy wszyscy już dość! Idziemy więc na mały spacer, korzystając w tego, że przestało na chwilę padać, a potem lądujemy w kulkowej bawialni. Po 16 pakujemy się do auta i jedziemy na wycieczkę do Novigradu. Jest naprawdę zimno – tylko 12,5 stopnia! Parkujemy obok malowniczego portu. Miasteczko jest małe, ale całkiem urokliwe, zachowały się stare mury obronne, z przejściami do morza, gdzie obserwujemy kraby i chodzące muszelki 🙂
Wstajemy koło 8 i w energicznym tempie pakujemy się i jemy śniadanie. Udaje nam się opuścić camping jeszcze przed 10.00 i w niecałą godzinę później jesteśmy już w pięknym zabytkowym górskim miasteczku Groznjan. Osada jest malutka, położona na wzgórzu i w całości zbudowana z kamienia. Do tego piękna zieleń i galeryjki powciskane w malownicze zaułki. Jest pięknie! Szkoda tylko, że nie ma słoneczka, ale to i tak już luksus w porównaniu z dniem poprzednim.
Dalsza podróż przebiega spokojnie, rezygnujemy z dłuższej drogi autostradą i jedziemy prosto do promu krętą drogą nadmorską. Widoki wokół piękne – z lewej skały, z prawej morze i wyspy. Po drodze jeszcze zakupy w Lidlu i po 16.00 docieramy do Prizny, skąd startuje prom na Pag. Czekamy pół godziny, po czym w szybkim tempie przeprawiamy się na drugą stronę. Krajobraz księżycowy – same skały i wszędzie murki, którymi kiedyś próbowano ochronić rośliny przez wiecznie tu wiejącym wiatrem bora. Dziś już chyba nikt nic tu nie próbuje hodować, za to wszędzie widać cudne stadka owiec, skubiące nieliczne kępki trawy. Dopiero na zachodnim wybrzeżu rośnie cokolwiek wyższego niż karłowata kosodrzewina. Po ponad 20.00 km docieramy do campingu Simuni Camping Village. Podoba nam się od samego początku – nawet recepcja ma charakter iście wyspiarski. Nasz domek położony jest bardzo ładnie – mnóstwo przestrzeni przed tarasem, oliwki i widok na morze. Niestety troszkę zaczyna padać, ale to już nam nie przeszkadza, bo musimy się przecież rozpakować i wrzucić coś na ruszt. Noooo, w końcu! Czwartek wita nas lazurowym niebem! Jest cudownie. Dziś dzień odpoczynku i bez samochodu. Jemy leniwe śniadanie i idziemy na spacer po campingu. Najpierw odnajdujemy sklep, a potem idziemy na plażę obok. Jest bardzo fajna – długa, pusta z lazurową wodą i drobnymi kamykami. Wyglądają przyjaźnie, ale chodzi się po nich bardzo ciężko, co Misiowi w ogóle to nie przeszkadza. Najpierw bawi się przesypywaniem, a w końcu ląduje w morzu. Namawia wszystkich do kąpieli, niestety bezskutecznie – chętnych do towarzystwa brak 😀
Gdy już mamy dość słońca idziemy na plac zabaw, a potem wracamy do domu na obiad i robimy sobie sjestę. Winko na leżaczku z widokiem na błyszczące morze – to jest to! Miś bawi się doskonale. Babcia konstruuje mu nawet namiot z prześcieradła na tarasie, gdzie wcina sałatę i żurawinę, a w międzyczasie lata za naszymi campingowymi kotami karmiąc je kamyczkami 😉 Wieczór kończymy w klimatycznym barze na piwie na brzegu morza na naszym campingu. W piątek rano po śniadaniu na tarasie pakujemy się i jedziemy do miasta Pag. Podróż zajmuje nam około 20 min., a ze znalezieniem parkingu nie ma żadnego problemu, bo zatrzymujemy się na prawie pustym parkingu praktycznie przy samym moście przecinającym zatokę i prowadzącym do najstarszej części miasta. Miasteczko o charakterze typowo wyspiarskim, bez nadęcia i pośpiechu. Spory port, a w nim prawie wyłącznie małe krypy mieszkańców. W mieście starsze panie sprzedają tradycyjne szydełkowe serwetki. Czas tu płynie 2 razy wolniej. Niestety nie jest to Południowa Dalmacja, więc architektura aż tak nie porywa i jest raczej prosta, do tego mało zieleni, ale miasteczko ma swój wyspiarski leniwy klimat.
Chwilę kręcimy się po starej części, potem czas oczywiście na lody i plażowanie nad zatoką z widokiem na gołe zbocza wyspy. Długo jednak nie siedzimy, bo obiektywnie trzeba powiedzieć, że nasza plaża jest o niebo ładniejsza. Zaliczamy jeszcze plac zabaw i ruszamy do domu. Po powrocie czas na małą sjestę na tarasie i idziemy plażować –spędzamy miło 2 godziny opalając się i przewalając tony kamyczków. Po 18.00 ubieramy się trochę cieplej i idziemy do naszego ulubionego baru na plaży na piwko przy zachodzie słońca. Sobotę też rozpoczynamy wycieczką i to całkiem wcześnie, bo Misiaczek robi nam pobudkę o 7.20! Jedziemy najpierw do Novalji. Tym razem nie tak prosto było dostać się do centrum przez plątaninę uliczek, ale w końcu parkujemy w porcie. Przechodzimy przez stare uliczki –tu też jest tego niewiele, praktycznie kilka uliczek i jeden plac, reszta to już nowsze wille. Ładne nabrzeże, port i w końcu porządne lody. Miasteczko bardzo czyste i przyjemne, sympatyczni ludzie i na koniec świetny plac zabaw pod palmami 🙂
Ruszamy dalej – kierunek półwysep Lun. Ponad 20 km drogi prowadzi przez teren poogradzany kamiennymi murkami ze skromną bardzo roślinnością, gdzie rezydują jedynie owce i kozy. Dojeżdżamy do gaju oliwnego (Lunjska Maslinada – wstęp płatny 15 kun), gdzie można podziwiać piękne stare oliwki. Według ulotki jest to jedno z siedmiu miejsc na świecie, gdzie oliwki rosną dziko. Najstarszy okaz ma około 2 tysiące lat! Uroku dodają też jaszczurki, których tu mnóstwo i które szybko zwiewają nam z drogi, często chowając się w tych ponad tysiącletnich staruszkach.
Trzeba się w końcu nawodnić, więc stajemy w porcie w najdalej wysuniętym punkcie półwyspu – Tovarnele. Tam też zaopatrujemy się u sympatycznej pani w miejscowe sery. Po dojeździe na camping podjeżdżamy prosto pod pizzerię – ładna knajpka, ale pizza niestety słaba. Jemy i żeby już nie tracić czasu, bo jest po 17 od razu idziemy na plażę. Mimo wcześniejszych deszczowych zapowiedzi jest ok. – troszkę więcej chmur, ale żadnych złych oznak. Jemy leniwe śniadanie, a Miś ciągle woła „na mozie, na mozie!”. Idziemy więc w końcu nad morze, a tam na plaży ani jednej osoby. Po pewnym czasie chmury odchodzą i przeciera się pięknie, choć widać, że na północy pogoda jest już deszczowa. Gdy mamy już dość słoneczka zbieramy się do domu mimo protestów naszego syneczka. Po 16 zaczyna lekko pokapywać, my jednak zbieramy się i jedziemy jeszcze na chwilę do Pagu. W drodze towarzyszą nam błyskawice, na szczęście jeszcze w sporej odległości, zrywa się za to już dość silny wiatr i robi się chłodniej. Miasteczko jest już trochę wymarłe, za to na placu zabaw sporo dzieci i, o dziwo, miejscowa dziatwa bawi się w chowanego! Aż miło popatrzeć. Miś zalicza więc huśtawkę i przekupiony wizją bułeczki z orzeszkami z miejscowej piekarni daje się namówić na pójście dalej. Wysyłamy więc kartki, kupujemy pamiątki na prezenty i łakocie w piekarni na placu. Jest jeszcze otwarty sklep z winem, gdzie kupujemy 2 półtoralitrowe butle z miejscowym trunkiem i oliwę z oliwek. Uciekamy do auta przed burzą i koło 18 jesteśmy z powrotem. Teraz już czeka nas tylko pakowanie, bo rano pora ruszać do domu…